Dodawanie komentarza

Do tematu: Jak nie tak ? To... srak @

Komentarze do artykułu: Powiedz NIE cenzurze w internecie!

POKAŻ WSZYSTKIE WĄTKI

Jak nie tak ? To... srak @

~Jacek placek

2011-04-28 00:30:57

A tymczasem powróćmy do wspomnień z pierwszego roku moich studiów prawniczych, Do czasu obronienia pracy doktorskiej asystenci pracowali, można rzec, za psie pieniądze. Toteż tylko wyjątkowo ambitni i uparci, a niekoniecznie najzdolniejsi, decydowali się na karierę asystencką. Natomiast częstymi przypadkami było decydowanie się na „asystencką posadkę” przez córeczki i synalków wziętych adwokatów, lekarzy medycyny, badylarzy czy innych prywaciarzy czyli przez dzieci tych tatulków bądź obojga rodziców, którzy mogli wspierać finansowo swoje dzieci następne pięć lat po uzyskaniu stopnia magistra, aż do obrony przez nie pracy doktorskiej, po której sytuacja płacowa na uczelni świeżo upieczonych doktorów nieco się poprawiała.
   Wreszcie zdarzały się też przypadki, jako żywo przypominające istnienie prawa dziedziczenia karier naukowych, kiedy to na tej samej uczelni i na tym samym jej wydziale, karierę naukową robił potomek któregoś z profesorów tej uczelni i tego samego jej wydziału vide opisany już przeze mnie wcześniej dosyć szczegółowo kazus Andrzeja Zolla, wnuka w linii męskiej legendarnego przedwojennego profesora-cywilisty Fryderyka, przyp.mój.
   Przejdźmy jednak nareszcie do konkretów.
   
   Teraz będzie o prawie karnym, ćwiczeniach i egzaminie.
   Wykładał prawo karne dosyć jasno i przejrzyście Kierownik Katedry prof.dr Władysław Wolter. Chodziliśmy na jego wykłady i notowali na przemian z drugim „leserem”, którym już nie pamiętam, ponieważ w przeciwieństwie do wykładów, obowiązujący podręcznik „Prawo karne”
   tegoż samego Woltera był tak zawile napisany, takim pokrętnym stylem wyłożone te wszystkie usiłowania, nieudolne usiłowania, podżegania, współuczestnictwa, pomocnictwa, „obrony konieczne”, „przekroczenia granic obron koniecznych”, „stany wyższej konieczności itd., a wszystko bazujące na prawniczej szkole niemieckiej, że nie szło tego przetrawić, ni zrozumieć. Natomiast wszystkie miłe mi leserki i leserzy, tak dla hecy, nauczyli się na pamięć, jednego ze zdań zawartych we wstępie, napisanym przez autora tego podręcznika. A zdanie to nawet po tylu latach potrafię z grubsza zacytować:
   Zarzucał mi kiedyś wybitny polski karnista, a główny twórca ustawy Juliusz Makarewicz, jakoby dialektyczną żonglerkę. Jednakże logika prawniczego myślenia jest kanonem od którego odstąpić jest niepodobna.
   O Władysławie Wolterze krążyła wieść, przekazana nam przez starsze roczniki studentów prawa, której prawdziwości nikt nam nie potwierdził, jakoby dopiero po przewrocie październikowym w 1956 r. został zrehabilitowany i przywrócono mu prawo prowadzenia zajęć na Uczelni. Wcześniej zarzucano mu kolaborację z hitlerowcami w czasach okupacji Krakowa. I to kontakty i współpracę nie z byle jakimi hitlerowcami, a z samym Hansem Frankiem, który – jak wiadomo – sprawował w okupowanym Krakowie najwyższą funkcję generalnego gubernatora. Zarzucano Wolterowi to, że ów Frank przyjmował go nawet w swojej prywatnej rezydencji na Wawelu. Tymczasem po październiku okazało się, że wprawdzie faktycznie tam bywał, ale tylko po to, aby wykorzystując dawną znajomość z Hansem Frankiem, wyciągnąć z tarapatów i pomóc niejednemu z Polaków.
   A skąd wzięła się ta dawna znajomość?
   Otóż, na wstępie wspomniałem, że poglądy Woltera na prawo karne bazowały na szkole karnistów niemieckich, ponieważ Wolter w młodości, na długo przed wybuchem II Wojny Światowej studiował na niemieckich uczelniach i tam zetknął się z bratem Hansa Franka również tam studiującego prawo, a za jego pośrednictwem poznał również jego brata Hansa. Więc nie dziwota, że w ekstremalnych warunkach okupacyjnych, wykorzystując tę dawną znajomość, starał się pomagać zagrożonym śmiertelnie Polakom.
   Z innych, rodzinnych już wieści, jakie o Wolterze krążyły, dorzucę jeszcze tylko, że starsi od nas studenci opowiadali o urodzie dwóch jego córek, podobno bliźniaczek.
   W Katedrze Prawa Karnego, kiedy ja miałem z nią kontakt, poza Wolterem pracowali ze studentami: dr Tadeusz Hanausek, bodaj też dr Kazimierz Buchała, asystent mgr Władysław Mącior, o którym już w swoim czasie była mowa oraz asystentka mgr dwojga nazwisk Gryszkowa, której imienia ani drugiego nazwiska dziś już nie pamiętam. Podczas moich dwuletnich studiów na drugim roku, na ćwiczeniach zetknąłem się za pierwszym razem z Kazimierzem Buchałą, a za drugim z Gryszkową, mężatką, sympatyczną dość wysokiego wzrostu asystentką, z którą nie miałem kłopotów przy uzyskaniu zaliczenia, jak zresztą nie miałem kłopotu również z innymi asystentkami-kobietami podczas moich studiów.
   O Kazimierzu Buchale i Tadeuszu Hanausku już wprawdzie pisałem, przy okazji omawiania początków kariery naukowej Andrzeja Zolla, jednak celowym wydaje mi się powtórzeniu tu jeszcze raz informacji o nich.
   Obydwaj byli w Katedrze Prawa Karnego – rzec można – jedną nogą.
   Dr Hanausek równocześnie pracował, a może już nawet kierował Zakładem Kryminalistyki UJ, zaś dr Kazimierz Buchała działał we władzach adwokackich, będąc bodaj prezesem krakowskiej Izby Adwokackiej czy coś koło tego.
   O Hanausku poza tym mówiono, że jest zaangażowany w działalność partyjną na UJ, choć nie biorę odpowiedzialności za prawdziwość tej informacji. Natomiast na pewno prawdziwa jest informacja, że żona Hanauska, której imienia nie pamiętam, również pracowała na Wydziale Prawa, jako asystentka, ale również nie pamiętam, w której Katedrze, zaś jej młodszy brat w niedalekiej przeszłości zdał maturę w krakowskim II Liceum Ogólnokształcącym im. Jana Sobieskiego, cieszącym się w tym czasie z wysokiego poziomu nauczania.
   Jeszcze bardziej intrygujące, a niesprawdzone informacje przekazywali sobie studenci prawa z ust do ust o Kazimierzu Buchale. Pamiętam go, jak zajeżdżał swoim samochodem przed budynek dziekanatu Wydziału Prawa przy ul. Olszewskiego 2. Był pozbawiony bodaj prawej ręki poniżej łokcia i miał drewnianą protezę. Do tej swojej ułomności miał też dostosowaną kierownicę samochodu. I właśnie krążyły te intrygujące informacje o okolicznościach utraty ręki przez Buchałę. Podobno w pierwszych latach po okupacji był prokuratorem bądź sędzią, który albo tą ręką oskarżał w tym czasie tzw. wrogów władzy ludowej lub podpisywał tą ręką wyroki skazujące ich w niesprawiedliwych politycznych procesach. I za to, napadnięty przez jeszcze żyjących na wolności innych wrogów władzy ludowej, za karę pozbawiony został tej prawej ręki.
   Ze swego egzaminu z prawa karnego nic nie odcisnęło mi się w pamięci, Ani u kogo go zdawałem, ani jak mi szło, stąd wnoszę, że zdałem go na tzw. ocenę państwową czyli dostateczną.
   
   W jednym ze znacznie wcześniejszym fragmencie tych wspomnień napisałem o leserach, kujonach i parszywych leserach na Wydziale Prawa UJ, poczynając od 1957 r. i w latach następnych. Scharakteryzowałem wspomniane trzy kategorie studentów. Podałem też być może nieco zawyżone procentowe proporcje udziału tych kategorii w ogólnej populacji ówczesnej studenterii. A może w końcu niezawyżone, biorąc pod uwagę, że na ponad dwieście osób studiujących w danym roku akademickim na drugim roku Prawa circa połowa, to byli repetenci, którzy nie przeszli na rok trzeci, zaś na około dwieście osób studiujących na trzecim roku również blisko połowa, to byli repetenci, którzy nie przeszli na rok czwarty. Te wspomniane prawie połowy repetenckie, to byli właśnie wspomniani leserzy. Odsiew następował w zasadzie na pierwszym roku studiów, a na następnych latach leserzy nie dawali się odsiać.
   Jednym z wyrafinowanych leserów byłem przez trzynaście lat również i ja. Nie jestem zresztą z tego specjalnie dumny, ale też nie mam zamiaru po wielu latach wypierać się tej swojej leserskiej, ale i przyjemnej przeszłości.
   Jednak na tej karcie wspominać mam zamiar pewnego kujona, którego można nawet obdarzyć zaszczytnym tytułem Kujona Tysiąclecia, a z którym – co wyznaję z ogromnym wstydem – studiowałem przez jeden rok akademicki na trzecim roku studiów dziennych Wydziału Prawa UJ, a także wspomnę – tym razem z dumą – o przygodzie, jakiej doświadczyłem w kontakcie z pewnym ówczesnym asystentem, prowadzącym ćwiczenia z postępowania karnego. O tych postaciach już napisałem wprawdzie w którymś z numerów Epigramista, ale siłą rzeczy skrótowo, a tu mam zamiar uwiecznić je w całej ich okazałości.
   Postać pierwsza, to wyróżniony niedawno temu zaszczytnym tytułem bodaj Europejczyka Roku niejaki Andrzej Zoll, zaś druga, to nie kto inny tylko sam Stanisław Waltoś.
   Andrzej Zoll, wnuk otoczonego na Uniwersytecie Jagiellońskim legendą swojego dziada cywilisty Fryderyka również Zolla, skazany był już z góry na tym Uniwersytecie na karierę profesorską. Na wstępie trzeba gwoli prawdy przyznać, że Andrzej Zoll sam znacznie dopomógł, aby ten skazujący wyrok mógł nastąpić.
   Przeanalizujmy rzecz całą szczegółowiej. Oto Andrzej Zoll był synem bodaj inżyniera, będącego z kolei synem owego Fryderyka i zamieszkiwał z rodzicami w Warszawie. Kiedy jednak postanowił zostać prawnikiem, w pełni świadomie sam lub za namową rodziców, zamiast rozpocząć studia na bliskim mu terytorialnie Uniwersytecie Warszawskim przyjechał do Krakowa, gdzie na Alma Mater Cracoviensis żywą była legenda jego dziada. I był to krok bezbłędny. Przypuszczać bowiem należy, że już podczas egzaminu wstępnego na pierwszy rok studiów, wśród egzaminatorów szum poszedł, że oto na studia stara się prawdziwy wnuk legendarnego krakauerskiego Fryderyka Zolla. Był to ponad wszelkę wątpliwość potężny handicap już na samym starcie. Zresztą podczas całych jego dalszych studiów wszyscy egzaminatorzy, jak i wszyscy asystenci na ćwiczeniach obchodzili się z Andrzejem Zollem, mówiąc bez ogródek, jak ze zgniłym jajem. Jednak trzeba też oddać mu sprawiedliwość, że on sam już na własny rachunek od samego początku rzetelnie zakuwał wiedzę. Bywał regularnie na wszystkich wykładach, na których my, leserzy, bywaliśmy sporadycznie i okazjonalnie. Miał nawet swoje stałe miejsce na sali wykładowej, nieodległe od katedry wykładowców tak, aby mógł chłonąć wszystkie światłe ich mądrości, głoszone właśnie ex cathedra. Na trzecim roku, kiedy to nieopatrznie na cały rok się z nim zetknąłem, na wykładach otaczały go dwie zaprzyjaźnione z nim dziewczyny. Po prawicy siadywała niebrzydka, można rzec z góralska: puodchodząca dziewcyna, zaś po lewicy dość wysoka, chuda i koścista też dziewczyna, której jedynym widomym atutem były duże, wyraziste oczy, bodaj niebieskie. Imion ani nazwisk owych dziewczyn nigdy nie poznałem w tamtym czasie. Muszę natomiast wspomnieć, że oto w czasie tego wspólnego z Zollem roku ta dziewczyna bardziej puodchodząca ?, w którymś momencie przestała siadywać po jego prawicy. Odnoszę wrażenie, że przegrała rywalizację o względy Andrzeja Zolla i się z bólem serca ulotniła. Za to ta wieszakowata, po lewicy, której my, leserzy, przydaliśmy przezwisko NASZA SZKAPA, co dobrze świadczyło o naszej znajomości szkolnych lektur, trwała nadal konsekwentnie i do dziś jest jego jedyną żoną i matką ich jedynego syna, który – podobnie jak tatuś – zaczyna robić karierę naukową, również na UJ-ocie i także na Wydziale Prawa, o czym dowiedziałem się nie tak dawno temu z jakiegoś programu telewizyjnego. Podczas studiów Andrzej Zoll założył względnie działał w jakimś tam kole naukowym. Jednak i on dobrze już wtedy kombinował. Nie pchał się za przykładem swego dziada Fryderyka do 2 Katedr Prawa Cywilnego, bo w nich było zatrzęsienie profesorów, docentów, doktorów i magistrów, zdecydował się na specjalizację w prawie karnym materialnym, gdzie był tylko stary już i zrehabilitowany dopiero po październiku 1956 r. profesor Władysław Wolter i asystentka, łagodna mężatka dwojga nazwisk, z których jedno brzmiało o ile się nie mylę Gryszkowa, a z którą miałem w swoim czasie ćwiczenia oraz wyjątkowo brzydki, nędznie odziany i mieszkający w Domu Studenckim „Żaczek” młody asystent o nazwisku Mącior, który swoje uzasadnione w pełni kompleksy leczył, pastwiąc się podczas ćwiczeń nad studentami zwłaszcza, co przystojniejszymi. Ta dwójka nie była dla Zolla, mającego tak wspaniałego antenata, żadną konkurencją na drodze do tytułu profesorskiego w niezbyt odległej przyszłości.
   
   Ostatni kontakt wizualny na żywo z Andrzejem Zollem miałem przed kilkunastu już laty na pogrzebie mojego sąsiada z ulicy Solskiego, profesora Wojciecha Bartla, podczas tego pogrzebu, po spojrzeniu Zolla zorientowałem się, że mnie skojarzył, jednak nie pamiętam, czy kiwnęliśmy sobie głowami ?
   
   Na pogrzeby ci ja raczej nie chodzę
   bo z nieboszczykami mi nie po drodze
   Do tego stopnia nie chodzę ci ja nijak,
   że nawet bym się cieszył, gdyby sczezł
   menel osiedlowy nomen+omen
   Olek Kwas o ksywie
   PIERWSZY W WIOSZE PIJAK @$
   Wtedy w swoim imieniu, że obrócił się
   na nice,
   wdowie Jolce kondolencje złożyłbym
   szczerze ?
   I w porozumieniu się z nią na barierze,
   na wszelki wypadek dałbym do użycia
   poświęconą świętojebliwą do kresu życia
   GROMNICĘ +
   Ale czasem kogoś mam w tak dobrej pamięci,
   że idę, bo imię jego na wieki niech się święci +
   A jeśli w wymiarze ostatecznym idzie o mnie,
   to we właściwym czasie na cmentarz zaniosą...
   godnie i nade wszystko...wygodnie !@+
   
   Teraz opowiem o swoim całorocznym kontakcie na trzecim roku Prawa, podczas ćwiczeń z postępowania karnego, z ówczesnym asystentem Stanisławem Waltosiem, zakończonych pewnym zdarzeniem, z którego wszakże wyszedłem bez szwanku, a z którego do dziś, jako były leser jestem dumny.
    O Andrzej Zollu powiem jeszcze tylko tyle, że był głównym propagatorem zniesienia w wiosze kary śmierci w sytuacji, kiedy w gangsterskim systemie usrojowo-ekosromiczno-srołecznym, jakim jest srapisralizm i to w jego wersji dzikiej, pojawiły się i stały plagą społeczną typy i rodzaje przestępstw, o jakich na przestrzeni istnienia Peerelu i Drugiej Polski, nawet się nie śniło
   
   O Stanisławie Waltosiu, powiem tylko tyle, że wprawdzie w swoim czasie nie dał mi zaliczenia z ćwiczeń z zakresu postępowania karnego, za karę iż na tych ćwiczeniach, zamiast pilnie uważać na jego mądre wywody naukowe, zabawialiśmy się wesoło z moją miłością studencką Teresą C. Na szczęście bardzo odległą od tej Teresy, co to od dzieciątka Jezus. Ta moja Teresa była nawet odległa od dzieciątka Krezus, bo wobec mnie całkiem bezinteresowna i wcale nie polująca na kasę, co w dzisiejszych parszywej popkurwtury czasach stało się niemal powszechną normą...
   A to, że nie dał mi zaliczenia, zaś Teresie kazał ewentualnie na zaliczenie zdawać kolokwium z całego materialu, wisialo nam dokładnie, bo wg ówczesnego regulaminu te zajęcia były dla nas dodatkowymi, tak nas wszelki wypadek, bo wymaganą ilość zaliczeń obowiązkowych już mieliśmy.
   
   Ale zacny Wojciech Maria Bartel był moim bliskim sąsiadem z sąsiedniej kamienicy, przy ówczesnej ul. S*** 24 i widywałem go codziennie niemal, gdy wyszedł na balkon, by coś z niego zabrać, wyręczając swoją mamę lub ciocię, z którymi zamieszkiwał do końca ich dni, będąc starym kawalerem. To nie byłby jeszcze wystarczający powód do udziału w Jego pogrzebie. Ale Jego ojciec przed wybuchem II wojny światowej był starszym kolegą z pracy w nieodległej Komunalnej Kasie Oszczędności m. Krakowa mojego Ojca wg relacji mojej Mamy, a z racji zbieżności nazwisk nadano mu nawet przydomek PREMIERA ?
   Poniżej z Wikipedii świadomie tendencyjnie wybrany fragmencik z długiej i raczej chlubnej biografii innej osoby, noszącej godnie nazwisko Bartel...
   
   (...) Rząd Bartla składał się w większości z osób nie związanych z jakimikolwiek partiami politycznymi (cztery z nich już wcześniej piastowały stanowiska ministerialne). Ideowo określany był jako centrowy – premier wykluczył przy tworzeniu gabinetu zarówno przywódców prawicy, jak i lewicy. Sam Bartel objął tekę ministra kolei, a Piłsudski został ministrem spraw wojskowych. Układ taki wzburzył przede wszystkim Polską Partię Socjalistyczną, która poparła zamach. W ten sposób Piłsudski dał jej jednak do zrozumienia, że nie czuje się zobowiązany do wdzięczności[10].
   16 maja 1926 premier Bartel wygłosił oświadczenie, w którym zawarł podstawowe założenia swej polityki. Stwierdził, że gabinet przejął władzę zgodnie z prawem, nie naruszając konstytucyjnego porządku. Wezwał także do zachowania spokoju, ciężkiej pracy i poświęcenia na rzecz ojczyzny. Jednocześnie obiecał usunięcie ze stanowisk państwowych i życia politycznego ludzi niekompetentnych i skorumpowanych. Za wzór moralny Bartel obrał sobie osobę Józefa Piłsudskiego, który miał udzielać premierowi wskazówek co do kierunku prowadzonej polityki[10].
   Bartel podsunął Piłsudskiemu kandydaturę Ignacego Mościckiego na stanowisko głowy państwa, który również był profesorem Politechniki Lwowskiej. Rząd Bartla prowadził bardzo aktywną działalność, zbierając się co drugi dzień, a w pewnych okresach codziennie. 4 czerwca 1926 Mościcki został wybrany na prezydenta Polski, wobec czego Bartel podał się do dymisji, wraz z całym gabinetem. Nowa głowa państwa ponownie desygnowała go na premiera[6]. (…)
   Jacek placek byle jaki ? Ale za to zvycięski na miarę Nike z Samo... sraki @ któremu od sransforsracji wywracają się w próżnym z głodu kałdunie z olejem siedmiu złodziei FLAKI @+
   26.04.2011
   A godzina nadania stanie się ważna, w Godzinie Osratecznego rozliczenia tej całej BANDY oraz przez iloraz KLESZEJ GADZINY od wspólnej GRANDY @+
   Powiedz NIE cenzurze w internecie ! Czarne sutenery i kapłony sutanniarze w owczej skórze! Od Krezusa, Kryzysa, Św. Mamony + i Św. Hipokryzji + czarne barany @ Co Wandzie Pułtawskiej pół dziewicy wciskają pod spódnicę poświęcone BANANY + Na Krezusa rany ? O, raaany ! …
   Dodaj nowy komentarz
   Próbny balon prywaty Przesyłam podobnie długi materiał tekstowy, jak długi był ...
   Jacek placek 27-04-2011 16:59
   C.d. sprawy wątpię czy nastupit ?

ODPOWIEDZ



Wydawca portalu HOTNEWS.pl nie ponosi odpowiedzialności za treści  zamieszczane przez użytkowników tejże strony. Osoby zamieszczające wypowiedzi naruszające prawo lub prawem chronione dobra osób trzecich mogą ponieść z tego tytułu odpowiedzialność karną lub cywilną.



Nieprzerwanie od 2004 roku!

PARTNERZY:
Stanisław Michalkiewicz
Nasze kanały RSS:
główny
O NAS:
REKLAMA:
zobacz ofertę